50 LAT KLUBU - KLUB GÓRSKI PROBLEM

Idź do spisu treści

Menu główne:

50 LAT KLUBU

HISTORIA

No i stało się !
Spełniły się nasze marzenia, sięgające jeszcze ubiegłego wieku. Ach - dumaliśmy, leżąc na trawce w Strużnicy i międląc źdźbła trawy w ustach - jakby to było pieknie dożyć i dociągnąć Nasz Klub do pięćdziesiątki.  A był to rok 30 żywota Klubu, czyli 1999. I tak szybko, jak szybko dostałbym w mordę w barze, tak szybko zleciało te 20 lat. Wzruszenie, niepowtarzalność i wzniosłość chwili, nie pozwalają mi jeszcze dzisiaj spokojnie zebrać myśli i bez emocji zrelacjonować JUBILEUSZU. TEGO JUBILEUSZU ! Przez nieokiełznaną do dzisiaj burzę w mózgu, moja relacja może być miejscami chaotyczna i zbyt / dla niektórych/ emocjonalna, ale oddaje ona prawdziwe odczucia starego trepa klubowego. Mam nadzieję, że relacja moja zadowoli większość klubowiczów i przywoła chwile, które będą z nami trwały aż do grobowej deski. A przypadkowym inwigilatorom stronki przybliży atmosferę i ludzi, którzy od półwiecza są razem. No to jadziem Panie Zielonka.
U góry widzicie baner mojego projektu a w wykonaniu Halika. Jest na nim 50-tka w liściach dębowych, nie stereotypowych laurowych, dalej foto naszej odznaki ustanowionej w 1970 roku. Potem Baszta Piastowska, w której wszystkiego zaczynał się początek. I chociaż dzisiaj należy ona do Klubu Wysokogórskiego, któremu tą basztę parę lat temu przekazaliśmy, to zawsze przechodząc koło jej murów, cosik za serducho chyta, prawda? Na końcu banerka są loga sponsorów. Oddział PTTK "Zagłębie Miedziowe" jest poza tym naszą - jakby rzec - matką, bo organizacyjnie jesteśmy w nim kołem.
Poniżej widać cały zespół Ośrodka Szkoleniowo-Wypoczynkowego WODNIAK /nie WODNIK jak niektórzy piszą/ znajdującego się w Zagórzu Śląskim, gdzie odbyła się nasza Impreza /przez duże "I"/. Wybór tego miejsca przez naszego ukochanego przez wszystkich, Pana Prezesa Jasia, był strzałem w sam środeczek dziesiątki. Wszyscy grający w rzutki i lotki wiedzą, że dziesiątka też ma swój środeczek. Grupa nasza zajmowała wszystkie reprezentacyjne apartamenty nad samą plażą, na poziomie dreptaka, więc nie było żadnych pieprzonych schodków.

Ponieważ wszyscy chcieli, aby to nasze spotkanie było trzydniówką, więc miało ono miejsce w dniach 13 - 15 września roku pamiętnego, bo 2019. Gwoli kronikarskiej rzetelności podaję, że w Jubileuszu wzięło udział 70 osób, w tym 53 członków Klubu, kilku honorowych gości i VIP-ów incognito. Biorąc pod uwagę płciowość uczestników, to kobitek było 30 sztuk. Z parkingu radośnie ciągnęliśmy swoje walizy na kółkach w dół po trotuarze, ku krainie radości, szczęśliwości i pełnego relaksu. Na przód peletonu wysforowali się Lodzia z Józusiem, chcąc zająć najlepsze miejsce w recepcji, chłe, chłe. I tu spotkała wszystkich "przykra" niespodzianka, gdyż przydział kwater i kojców był już wcześniej zaplanowany wg  unijnych wymogów BHP i P.POŻ. oraz planu Zarządu Klubu, na zalecenie kierownictwa obiektu.

Po rozbabraniu swoich szykownych toalet /damy/ i szpejów /chłopcy/, pobieżnym zapoznaniu się z terenem, florą, fauną i drogami ucieczkowymi, udaliśmy się do hotelowej restauracji na przepyszną kolacyjkę, będącą  formą stołu szwajcarskiego czy słoweńskiego, jakoś takiego. Czegóż tam nie było? I zestaw wędlin, kiełbas, w tym parówki cielęco-wieprzowe i biała na gorąco, imponujący wybór serów białych, żółtych, dojrzewających i pleśniowych, twarożków, wielki bukiet warzyw i owoców, nabiał w szerokim asortymencie, różnorakie pieczywko i ciast trzy gatunki. Wszystko smaczne, świeże i apetycznie wyglądające. I można było chapać skolko ugodno. Poniżej moja kompozycja. Przyznacie, że to poezja. Feeria barw, smaków i zapachów. Ślinotok był na porządku dziennym.

Większość z nas nie widziała w życiu takiego żarcia, które godne było samego Mariotta czy Trumpa. Spoko można było podchodzić i dwa, trzy razy po dokładkę. W tym względzie czuliśmy się dowartościowani. Raj dla naszych gąb, ocząt i kinoli, chłe, chłe. Inna sprawa to to, że ludzie po 60-tce obżerali się /oczywiście tylko niektórzy/ jakby byli trzydziesto-
letnimi strongmenami przed biciem rekordu świata w dźwiganiu kół traktorowych. Tylnich kół. Rapaholin, ranigast i takie tam stoperany miały wzięcie.

Po kolacyjce zebraliśmy się syci i napici na watrze, ale bez ognia, ze względu na dużą ilość łatwopalnych mebli. Wspominaliśmy, śpiewaliśmy i cieszyliśmy się spotkaniem, z niektórymi po latach. Nasze bungallowy były wspaniałe. Przede wszystkim nie trzeba było wchodzić do nich po żadnych schodach. Lodówka, czajnik, pełny ale nie przepełniony węzeł WC, TV SAT, radio, gorąca woda i kominki elektryczne dawały poczucie luksusu i pełnej wygody. Uzupełnieniem wyposażenia były rokokowe, metalowe łóżka, biurko, stół, krzesełka i biała szafa. Piszący te słowa zajmował tzw "ćeśke jebadlo", z czarnej skóry /na foto po lewej/. Niektóre pokoje mialy nawet jakucci i pneumatyczne łóżka.
Spanie moje na tym  bydlęciu było bardzo mobilne, bo tapicerska skóra była cholernie śliska, wręcz slizga! Każde kaszlnięcie czy bączek powodował odrzut i przesunięcie się ciała śpiącego nań o 10cm, razem z muślinowym prześcieradłem i adamaszkową pościelą. Józuś i Jasiek nie mieli tego problemu, chociaż chrapali tęgo. Taką to miałem noc...w mordę!
Obudziłem się bez prześcieradła i bez kołderki. wszystko zjechało na parkiet...w mordę jeża.

Zgodnie z planem, wieczorkiem utworzyły się grupy zainteresowań. Na tarasie przed apartamentami odbywały się całonocne dyskusje na tematy najwyższej wagi i zwykłe przekomarzanki, przy śpiewie i napojach dozwolonych od 18 lat. Ale delikatnie degustowano te wspaniałości produkcji bimbrowników państwowych i leśnych, bezakcyzowych. Było sielsko. Wiesiu jakieś dumeczki-smuteczki nucił, trącając struny zgrabiałymi paluszkami, bo ziąb ciągnął od jeziora paskudny. Zbyczek wczytywał się przy lampce smartfona w zaległą lekturę " Przygód Tomka Sawyera", natomiast Agatka z Edziem zgłębiali problem, jaki ma wpływ zorza polarna na życie seksualne pingwinów. Ogólnie - towarzystwo z najwyższej półki kulturalnej. Podsłuchując, wręcz bezczelnie słuchając czułem, że odchamiam się i - chłepcąc wiedzę od tak znamienitych ludzi - staję sie choć deczko mądrzejszy i yntelygentniejszy. W każdym razie tak mi się wydawało. W domu robię za ćwoka. Jakaż metamorfora. Jak wrócę do domu to żona mnie nie pozna, taki będę ę, ą i fiu-fiu.

Godzina 3:00 była wyznaczoną godziną bezwzględnego capstrzyka czy -jak kto woli- capstrzyku. Wszyscy "pogalopowali" na swoje łoża. Niektórzy bez mycia, chłe, chłe.
Sobota - 14 września, godz.6:00
A raniutko, gdzieś tak około 6-tej, odgwizdałem pobutkie, za co niektórzy chcieli mnie zlinczować i ukamienować, jak św. Szczepana. Nie mogli, bo na podorędziu nie było żadnych -na moje szczęście- kamieni ani cegłówek. Poranek był nad zalewem przecudny i liryczny. Nocne opary snuły się leniwie nad wodą, nadbrzeżne trzciny i trawy srebrzyły się kropelkami rosy. Gdzieniegdzie wyskakująca nad toń rybka tworzyła rozchodzące się kręgi, burzące lustrzaną taflę wody. Krajobraz malowany wszelakimi odcieniami zieleni, brązu i błękitu. Na niebie tworzyła się różowa poświata, znak wschodzącego słońca. Wszystko jeszcze spało, była niesamowita cisza i spokój. Nic nie zapowiadało  tak dynamicznego dnia, jakim miała być sobota. TA SOBOTA! Ja, starym, dobrym, świeckim zwyczajem, po golonku i ablucji całego swojego wysportowanego ciała, zasiadłem na werandzie z kufelkiem zimnego browarka i wspaniałym, wonnym, mentolowym ślugiem w ryjku. Na czczo. Żebyście nie myśleli, że jestem jakimś ochlajem, obszczyjmurkiem, wyjaśniam. Taki styl rozpoczynania dnia uprawiam tylko na wyjazdach plenerowych. I niech tak zostanie do kresu zdrowia moich trzewi. Przyjrzyjcie się temu zdjęciu. Czyż nie jest rajsko ? Tylko siąść, rozłożyć sztalugi i malować, malować, malować. Oczywiście zwilżając co kwadrans usta zimną piwonią. Ech... jeszcze raz w życiu chciałbym ujrzeć ten widok, przeżyć takie chwile i wtedy to już mógłbym być dead. 

Na poranną zaprawę stawili sie tylko Edziu Pawłów, Jurek Weiss i Zbyniu Tutaj. Reszta mocno tonęła w sennym niebycie. Ja nadawałem chłopakom tempo, siedząc przy stoliku z nieodłącznymi atrybutami trenera, chłe, chłe.
Śniadanko - godz.8:00.  Nie będę w szczegółach opisywał tego menu, bo musiałbym zająć Wam ponad godzinkę. Wspomnę tylko wybiórczo o jajcętach. Jak w Mariottcie były w czterech odsłonach. Clasik, czyli na twardo w skorupkach, sadzone na masełku /na foto w pierwszej kuwecie/, następnie jako wariacje kucharki czyli bryzgana jajecznica, oraz jako sałatka jajeczno warzywna. Wybór jarzyn też był imponujący. No powiedzcie sami, gdzie Wam na śniadanie podano pomidorki, ogóreczki surowe, sałaty: masłową, rzymską, rukolę, oliwki, ogórcy małosolne i paprykę? Wszystko misternie ułożone na półmiskach, zdobione natką pietruszki i listkami bazylii. Tadziu i Mareczek chyba nie dowidzieli wszystkich tych wspaniałości stołu, bo wybrali smutne, chociaż gorące parówki w osłonkach, jakieś masełko, plasterek pomidorka i dżemik truskawkowy. Do tego buła pszenna. Przede mną był dzień ostrego zapierdzielania, czyli orki dla dobra i radości ogółu, więc nawaliłem sobie na wielki talerz furę urozmaiconego pokarmu, wzorowo zbilansowanego pod względem kaloryczności oraz zawartości składników odżywczych dla mojego przezacnego organizmu. Trawię wszystko /jeszcze/ więc mogłem dobierać sobie kompozycje, które większość koleżeństwa  by odcierpiała galopującą biegunką lub zaparciem się o drzwi etc, chłe, chłe. Ogólnie było bardzo smacznie i do syta. W tym miejscu pochwalę kuchnię "Wodniaka". Profesjonaliści w najlepszym wydaniu. Co miało być gorące, znajdowało się w kuwetach w gorącej kąpieli wodnej. Co miało być zimne, było zimne. Do tego bojlery z wrzątkem i duży wybór herbat, naparów ziołowych i kawuś. Mleczko do zabielenia, cukier do posłodzenia, cytrynka żółta i limonka. Sztućce, talerze oraz obrusy czyste, bielutkie, jak po Vizirze z reklamy Haisera w TV, chłe, chłe. I nic nie było przesolone czy przepieprzone.

Po takim wspaniałym śniadanku, przyswojeniu odpowiedniej ilości protein i węglowodorów /czy węglowodanów/, nie było czasu na spokojne trawienie w błogim, leniwym polegiwaniu. O nie! Chociaż nie było to niektórym w smak, musieliśmy uzbroić się w kijki i stawić na plaży. Kasia Snowyda przeprowadziła instruktaż z zakresu posługiwania się tym sprzętem, omówiła dobrodziejstwa płynące z uprawiania nordic walking i przeprowadziła realne ćwiczenia. Och, były piekielnie mordercze. Sama rozgrzewka dała wielu mocno w d**upę, ale trzeba było wszystkie "piruety" wykonywać sumiennie, jeżeli chciało się coś z tego szkolenia skorzystać. Ja, chociaż chodzę z kijami już 50 lat, poznałem kilka ciekawych "myków" tego sportu dla zdrowia. 

Zgrzani i spoceni jak wieprze po maratonie, nie mieliśmy czasu na jakikolwiek relaks rozluźniający, o nie! Musieliśmy pogalopować na następne szkolenie, przeprowadzone przez Jasia Dudarowskiego. Tematem wykładu było bezpieczne poruszanie się w górach z zastosowaniem podstawowego sprzętu asekuracyjnego. Pogadanka przypomniała nam, a wielu nauczyła, jak zdradliwe i niebezpieczne mogą być nawet małe górki, pagórki. Oprócz konieczności posiadania odpowiedniego ekwipunku, trzeba zwracać pilną uwagę na zjawiska pogodowe, tak zmienne zwłaszcza w górach, na przeszkody terenowe i przestrzegać przepisów w danym terenie górskim. Słuchacze robili notatki, nagrywali lekcję smartfonami i rozgrzewali swoje przystawki / czy przyssawki/ mózgowe do czerwoności. W zaawansowanym wieku /czyli 50+++/ coraz trudniej przyswajać i zapamiętywać podawaną wiedzę, chłe, chłe. Janek to wysokiej klasy profesjonalista górski, więc szkolenie miało charakter akademickiego wykładu na Cambridge lub UJ.

O godzinie 11:00 duża grupa wyruszyła szlakiem na Zamek Grodno.
W czasie, kiedy grupa pościgowa Problemu zmagała się z wytyczaniem azymutu, z wertepami i karkołomnym podejściem pod mury zamku, trzech bardzo zasłużonych dla Klubu i PTTK-u lubińskiego przezacnych matuzalemów, siedziało na tarasie "Marii Antoniny" popijając gorące cappucino NS /no sugar/. Grzejąc swoje -nadwątlone dziesięcioleciami intensywnej działalności na niwie turystycznej- gnaty, rozprawiali o czasach zamierzchłych, obecnej sytuacji ruchu petetekowskiego oraz o zmianach klimatycznych. Jak źle pójdzie - stwierdzili trójgłośnie - to na Grodno niebawem będziemy dreptać szlakiem wśród baobabów i kaktusów. Byłem mile zaskoczony wspaniałą kondycją Lechosława, Tadeusza i Edwarda. Niestety, Oni także ulegli jakiejś dzikiej modzie i wszyscy fryzury zrobili sobie w kolorze srebrzysta biel. Takie czasy. I ta damska kawka. Żadnej sety i galarety z mechatych, świńskich raciczek, jakie to serwowano w knajpach za czasow PRL-u. Przypomniało mi się, że wówczas, w knajpie, obowiązkowo trzeba było zamówić do sety sałatkie warzywną albo śledziową. Młodzieży ! Tak było, zapytajcie łoćców i matul, nic nie koloratkuję, chłe, chłe. I tak to, ci trzej Panowie - wszyscy odznaczeni srebrnymi medalami za wybitne zasługi dla Klubu Górskiego Problem- grzali się we wrześniowym słoneczku, ciesząc się spotkaniem po latach. A starość przeszła obok. Nie zauważyli jej...

Ale wróćmy do ekspedycji górskiej.
Szlak na zamek prowadził ścieżką leśną, pełną urokliwych prześwitów przez buczyny, olchy i świerki. Po opadłym listowiu biegały wiewiórki, tupały jeże, a w koronach drzew swoje jesienne trele demonstrowały wilgi, szczygły i lelki kozodoje. Co parę minut grupa eksploracyjna robiła krotkie przystanki dla zaczerpnięcia oddechu w scherlałe płuca, oraz chlipnięcia łyka wody odżywczej, zimnej, prosto z filtrowni na rzeczce Bystrzycy. Tu sprawdziły się osobiste umiejętności i zalecenia prowadzących szkolenia Kasi i Janka. Nasze dziewczęta to straszliwie słodkie gaduły. Nie potrafią słuchać leśnej ciszy, szelestu opadających liści czy chrobotania kornika. Trajkocą na każdym przystanku, bo w czasie marszruty pod górę głęboko dyszą, sapią i chrapią, łapiąc ożywczy tlen w swoje, zniszczone nałogami płucęta. Sorki Dziewczyny, ale live is brutal, wygarniam całą prawdę jak na spowiedzi. Za taką odwagę mam u Was piwko, prawda? I to niejedno, chłe, chłe. Albo kopa...

Szybko, w stylu amerykańskich turystów przegalopowano po komnatach, krużgankach i schodkach wieży zamkowej, po czym szybciutko nasi wyrypiarze  pozajmowali stoliki w Karczmie Rycerskiej, ażeby ugasić piramidalne pragnienie wspaniałym, zimnym jak woda w Bystrzycy, regionalnym browarkiem. Oczywiście z pianką na dwa paluchy kowala, chłe, chłe. Były wyjątki, jakieś dziwactwa czy fanaberie, bo degustowano także obrzydliwe /wg mnie/ napoje -niby kawki- z bitą śmietaną upstrzoną pyłem pseudoczekoladowym. Tfu! Nazwy piwka nie podaję, żeby nie być posądzonym o jakąś kryptoreklamę i łapownictwo restauratora. Ewunia z Zegrza, tfu, Zgierza, jak zawsze uchachana i pogodna dla każdego miała dobre, podnoszące człowieka z "dołka" słowa. Dżozef, Krzysia i Grażynka jak zawsze /przeważnie zawsze/ pochłonięci grą w skrable czy inne pokemony na swoich wypasionych smarkfonach, chłe, chłe. Tadziu nawijał... a Zbysiowi wysiadła bateria w aparaciku słuchowym, więc wszystkiego domyślał się z ruchu ust gaduły.

Dla uwiecznienia pobytu w knajpie, pardon, na zamku, na schodkach, po których drzewiej stąpali kniaziowie, książęta i dziewice-nałożnice, problemowy team zapozował do historycznej fotografii. Zwróćcie uwagę, że wszyscy /prawie/ mieli wymuszony, wesoły grymas na twarzy od ucha do ucha, ale niektórzy półgębkiem robili jakieś dziwne, nerwowe tiki...
A widok z wieży zamkowej był imponujący i niesamowity. Niektórzy nawet dostrzegli w sinej dali zarysy Wawelu oraz migającą latarnię morską w Świnoujściu. Tak, tak. Taka to była przejrzystość powietrza. Kryształ krystaliczny.

Po zaliczeniu tej atrakcji turystycznej, powoli czołgano się w dół, do bazy. Niestety, niektórzy /jeden delikwent/ wybrali się na tą wycieczkę, prawie że spacerek, w bardzo nieodpowiednim obuwiu, czyli w "gnojakach" gumowych. Bez pełnej pięty, bez podeszwy z prorektorem czy lnnym protektorem. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Niekontrolowany ślizg na mokrym kamolocie i podwójne salto na pyszczycho poskutkowało paskudnym rozdarciem łuku brwiowego aż po skroń, mocnym otarciem kinola i ogólnymi potłuczeniami.  Wezwana karetka przyjechała do ośrodka dopiero po trzech godzinach, takie to było urokliwe, odległe zadupie. Wszystko skończyło się dobrze, bo po założeniu kilkunastu szwów i opatrzeniu ran, Kolunio powrócił do żywych. Tak sobie myślę, że nie dość, że nie grzeszy On nachalną urodą, to jeszcze zrobił sobie "lifting" facjaty i teraz wygląda zajefajnie. Miód, malina. A na Rajdzie Górników miał wspaniałe buty skórzane z podeszwą typu traktor, takie wojskowe do połowy łydki.

Ranny opatrzony, stan zadowalający i stabilny, więc po takim wyrypie i przeżyciach trzeba było koniecznie uzupełnić kalorie i elektrolity. W grillowni pod strzechą serwowano karkóweczki, niezidentyfikowane kiełbaski i kaszaneczki na gorąco, oczywiście z rusztu. Musztardka i keczupik. Clou przekąsek miały być: chleb wiejski z pieca opalanego drewnem, chłopski smalcyk "od baby" i ogóreczki małosolne. Taki standardowy, pyszniasty, wiejski specyjoł. Zbyniu przesadnie grubaśno smarował kromy skwarami, Jurek zaś grzebał w kromkach, wybierając największe. Uleczka też próbowała cóś tam dziubnąć. Miało być przepyśniasto, klasyka polskowiejska, a wyjszło...mhm...

Jako właściciel oraz główny i jedyny laborant f-my K.U.T.A.S. muszę autorytatywnie stwierdzić, że poniżej przedstawione przekąski nie spełniły moich nadziei. Chleb, wypieczony na specjalne zamowienie /chyba kilka dni wcześniej/ miał skórę tak twardą, jak twarda jest zelówa sapożka ruskowo sołdata. Miąższ był bez smaku i wyrazu, lekko gnieciuchowaty. Ogórki powinny mieć nazwę bezsolne i bezsmakowe. Były jakby wymoczone w wodzie z jeziora, nie przypominały tych standardowych małosolnych, pachnących przyprawami, koprem, czosnkiem, chrzanowymi liśćmi., gorczycą. Smalczyk też d**upy nie urywał. Ludzie to wszystko rwali i chwalili,  bo byli zgłodniali jak hieny w czasie suszy na sawannie Serengetti. Najlepsze w tym wszystkim były kaszaneczki w sreberku, coby się nie roztetrały na gorących rusztach. Był też naprawdę dobry żureczek kłodzki. Nastrój mój, zdołowany takimi niesmacznościami, poprawiłem -jak zawsze- zimnym,  dobrym "tyskim" z pianuchną na dwa paluchy kowala. Browarek po 7 złociszów, więc mocno nadszarpnąłem swoje zaskórniaki, uskrobane cichcem przed Elżunią, czyli moją osobistą, ukochaną żoną z pierwszego małżeństwa. Tak słodko piszę, żeby nie mieć w domu scen dantejskich i wystawionych walizek za drzwiami, chłe, chłe. Ale dosyć tej prywaty i obnażania.

Kiedy tak wszyscy rozszarpywali "toto" jadło, rozpoczął się dwugodzinny koncert "Asocjacji Starych Łosi". Od razu poznać było można, że sroce spod ogona łune Łosie nie wypizgły. Miesiące wspólnych prób dały oczekiwany wynik. Wspaniałe zgranie, współbrzmienie instrumentów, rytm i śpiew dały słuchaczom prawdziwą wyżerkę duchową. Przy wykonaniu czastuszek, żałośnych, ukraińskich, ansambl łoszaków wzmocnili Wiesiu - gitara, śpiew, oraz Halik - akordeon miechowy Hohnera, śpiew. Większość artystów dysponowała sznapsbarytonami koloraturowymi, a więc idealnie pasującymi do rodzaju wykonywanych piosenek. A wszystko na tle banerka 50-lecia Klubu. Naszego Klubu! Projekt - Heniuś, wykonanie - Halik. To tak dla ścisłości reporterskiej.

Koncert ubogaciły /jak mawia xionc dobrodziej/ swoim śpiewem dwie synogarlice, ledwie wyrosłe małolaty, Jola i Dorotka. Jedna sypała prześlicznymi perełkami dźwięków z ukulele, druga bezbłędnie wykonała piosenki paryskiego Placu Pigalle. Ludziska przechodzący dreptakiem /czy deptakiem/ zatrzymywali się i cmokali z podziwem rozdziawiając gęby. Pytali mnie, kto to gra tak piknie? Wciskałem im niesamowity kit i mówiłem, że to Polonia z kanadyjskiej Manitoby, na gościnnych występach incognito w ojczyźnie swych łojców i dziadów. Ludziska robiły gały jak szklanki, chłe, chłe. Koncert uważam za bardzo udany, chociaż -jak na mój eksplozyjny, chorobliwie impulsywny temperament- "troszku" zbyt zaduszkowy. Wolę  muzykę z wervą, przytupem, prisiudem i takie łojra-łojra-dziś-dziś-siup-dup ! Albo klasykę symfoniczną i kameralną. Tylko heavy metalu nie znoszę. Ooo, i rapu też nie.

Ta wzruszająca, ludowa muzyka o człowieczym losie, opiewająca miłość, ból, cierpienie, łzy, utratę kogoś, tęsknotę za kimś, do głębi trzewi poruszała Frączków i Tutajków. Innych zresztą też. W zamyśleniu przeżywali oni słowa piosnek jakże prawdziwych, życiowych, przywołujących wspomnienie dawnych, bidnych czasów szarzyzny i niepewności jutra...ech. To były wzniosłe i bardzo osobiste chwile. Dzięki naszym kochanym, - liniejącym już, niestety- Łosiom. A kule nad okopami świstały...

Ale oprócz strawy duchowej, nasze organizmy zaczęły domagać się zaspokojenia przyziemnych potrzeb, takich jak wypełnienie kałdunów treściwym żarełkiem. Fotek nie będę tu z tej "ceremonii" zamieszczał, bo nie chciałbym urazić godności niektórych, obżerających się ponad wszelkie poczucie przyzwoitości. Te chrząkania, mlaskania, siorbania, te policzki wypchane jadłem jak u chomika, pospieszne wiosłowanie łyżkami co chwilę brzęczącymi o dno talerzy. A było smacznie i wystawnie. Do syta i przesyta /-tu/. Często coś przekręcam, zeby było do rymu albo po prostu dla jaj.
Po otarciu gąb w obrus i nawleczeniu na się wyjściowych przyodziewków, cała nasza ferajna zebrała się na części imprezy jak najbardziej podniosłej, głównej, oficjalnie fetującej pięćdziesięciolecie Klubu Górskiego PROBLEM. 
Część oficjalną otworzył, nie kto inny, jak sam Pan Prezes Naczelny - Jasiek Augustyn. Pozwalam sobie tu na "spieszczenie" imienia Jan, bo chyba ze względu na wieloletnią zażyłość i nadawanie na podobnej fali, będzie mi to przez Niego wybaczone. A więc Jasiu miał piękną przemowę, widać, że wytrenowaną kilkumiesięcznymi próbami. Pięknie opowiadał o początkach Klubu, o Baszcie - naszej bazie i jednocześnie miejscu spotkań, zabaw sylwestrowych i - używając nomenklatury wojskowej - sztabie opracowywania różnych projektów turystyki kwalifikowanej, górskiej.  Dalej Jasiek mówił -lekko łamiącym się głosem ze wzruszenia- o wielu latach wypraw w najwyższe góry świata na wielu kontynentach, o eksploracji jaskiń, o zlotach, złazach, zgrupowaniach, rajdach krajowych i spotkaniach w Strużnicy. Dla nieznających historii Klubu, ta mała lepianka z 1926 roku, stojąca nad Potokiem  Strużnickim w zabitej dechami pipidówce, do której w początkach lat siedemdziesiątych można było dotrzeć tylko furmanką lub na własnych giczałach, jest może starocią nie wartą wspomnienia. Jednak tu się oni bardzo by pomylili. Stróżnicka Chata obrosła historią, legendą i mistycyzmem. Wiele dziesięcioleci w NIEJ przeżywaliśmy czasy złe i dobre. W NIEJ szukaliśmy ucieczki od drylu reżymu komunistycznego, szarości dni powszednich, pracy pod ziemią czy w ciągu technologicznym przeróbki rudy. Albo w laborce ZBiD-u. Tutaj, w tej krytej blachą, papą i deskami chacie, z izbą  zdobioną dobrym, niemieckim piecem kaflowym z fajerkami i duchówką, wspaniałym stryszkiem ze stertą przepysznie pachnącego siana, przeżylismy niesamowite, dla wielu najwspanialsze chwile naszego młodego żywota. Były też tu, na sianku chwile totalnej ekstazy oraz poczęcia.   Ale się roztkliwiłem, a impreza trwa. A więc lecimy dalej.
Pan Prezes wręczył 18 osobom medale, srebrne medale "Za wybitny wkład w życie i rozwój Klubu Górskiego Problem"Wzór medalu opracował Zbyniu Halik, tło jest dziełem Heniusia a "nyklowane" ramki wykonał w podziemnej fabryce w Shanghaj-u przyuczony analfabeta z Bangladeszu.  Na fotce poniżej Pan Prezes wręcza medal małżeństwu Józefa i Lodzi, jednych z założycieli Klubu. Wyjątkowo niesamowita radocha prezesa jest tu zrozumiała, bo zbiegiem okoliczności, medal dostają siostra i szwagroszczak Pana Prezesa. Mogę zapewnić wszystkich, że tu nie chodzi o żadne kumoterstwo rodzinne, prywatę, bo Oni w 100% zasługują na to wyróżnienie. Możecie sami sprawdzić w zakładce "HISTORIA", że oboje są na liście założycieli klubu w 1969 roku i działają do dzisiaj, na miarę swoich sił i możliwości. U dołu rozpromieniona Grażynka. Też ze złotego klanu Au. Tak odskakując od relacji, nawiasem mówiąc, są przypadki, że jadąc na jakiś górski wyryp, połowę autobusu zajmują właśnie Ci z Au. Straszliwie plenna Rodzinka. Nie dziwota, że na każdym głosowaniu przebijają opozycję najsilniejszą. Nawet tą z PZPR czy SLD .

Ponieważ pojemność / wielkość w GB naszej stronki internetowej/ jest bardzo ograniczona brakiem środków na wykup większej powierzchni dyskowej serwera, nie mogę zamieścić tutaj zdjęć wszystkich "medalistów srebrnych" a było ich 18, w tym zespołowo Asocjacja Starych Łosi oraz Oddział PTTK "Zagłębie Miedziowe".  Medale otrzymali: Z.Halikowski, E.Zaczyński, T.Zaczyński, N. Woronko-Zaczyńska, Z.Kościelny, J.Dudarowski i T.Szewczyk /obaj na foto poniżej/, L.Kurowski, D.Ziembowicz, H.Olejniczak, J.Augustyn, M.Hawrysz, D.Czajkowski, Przezacna Rodzina Snowydów w imieniu której medal odbierał nestor Rodu - przezacny Krzysztof, mąż, ojciec i dziadek.

Z rąk Prezesa Oddziału PTTK "Zagłębie Miedziowe" Pana Eugeniusza Paszkiewicza Klub nasz otrzymał plafon gratulacyjny, wspaniały, wykonany z metalu w hikorowej ramie.  Radość była obopólna, jako, że współpraca Oddziału PTTK z naszym "Problemem" od dziesięcioleci mogłaby służyć jako wzorzec  do naśladowania. Mam nadzieję, że taki stan rzeczy będzie trwał do końca świata i jeden dzień dłużej, jak to się tak górnolotnie /i głupio/ mówi. Prezes Jasiek pozwolił mi  /w swojej szczodrobliwości/ potrzymać ten dar przez rok w mojej kwaterze. Natychmiast wyborowałem dziurę w ścianie i na poczesnym miejscu zawiesiłem to "trofeum", chłe, chłe. Cieszę się tym jak mały Józio suchą bułką. Naprawdę!

Przedstawiciele Zarządu Oddziału PTTK w osobach Prezesa, Pani Beatki i Damiana wręczyli kilkanaście odznak 25-lecia członkostwa w PTTK. Odznaczeni radośnie przyjęli ten wyraz pamięci i docenienia. Pani Beatka była cały czas uśmiechnięta lubieżnie i życzliwość biła z Jej ocząt. Dziwne, bo jak przychodzę do Oddzialu, zawsze mnie sztorcuje. A to za to, a to za tamto i owo. Ale darmową, pyszniastą kawkie zawsze mi zrobi. Mam nadzieję, że Gieniu nie przeczyta tego i nie każe za te kawusie zapłacić. Albo, w najlepszym wypadku oddać kawę w torebce. I cukier też, chłe, chłe.

Prezes Klubu Wysokogórskiego Janek Dudarowski z Lubina sprawił nam, klubowiczom, niesamowitą niespodziankę. Z Jego rąk otrzymaliśmy od Klubu Wysokogórskiego okazjonalny puchar na cokole z włoskiego marmuru, oraz wspaniałą książkę, a właściwie zbiór pięknych fotografii z opisami "GÓRY ŚWIATA". Bardzo ciekawe i piękne wydanie. Też mogę ją /z anielskiej woli Jaśka/ rok potrzymać, tfu, poczytać. I czytam, oglądam i się raduję.

Oprócz otrzymanych przez naszych członków i Klub srebrnianych medali, odznak 25-lecia w PTTK, pucharu i leksykonu gór świata, jednego z naszych członków, czyli mnie, uhonorowano Odznaką "50 lat w PTTK" uchwaloną przez Zarząd Oddziału PTTK, wręczoną mi przez Prezesa Oddziału Eugeniusza Paszkiewicza oraz "Srebrną Honorową Odznaką PTTK" uchwaloną przez Zarząd Główny PTTK, wręczoną mi przez wieloletniego prezesa Oddziału PTTK i jednego z założycieli Problemu, pana Mariana Hawrysza, który pofatygował się aż z Warszawy, aby mi tą odznakę wręczyć.
poniżej przemawia Pan Marian a obok ja ci to z odznaką "50 lat w PTTK". Zdjątka ze "Srebrną honorową" nikt mi nie zrobił, psia mać. A tak błyskały flesze aparatów i lampki smarkfonów. 

 Jak do tego doliczyć "Srebrny Medal 50-lecia Klubu Górskiego PROBLEM" to sam się zastanawiam, czy aby nie przesadzono z tym deszczem nagród moich. Bo - tak myślę sobie - mogłem przecież przez te minione lata pójść bardziej na full i dać z siebie czy od siebie Klubowi i Oddziałowi o wiele więcej, psia krew! I wtedy czułbym się lepiej.
 I tu powiem, że czasy się jednak bardzo zmieniły. Kiedyś to takie odznaki wręczając,  przypinano je na klatę albo /chyba niechcąco/ przez materiał do skóry delikwenta, a teraz to daje się je do ręki. I co? Te odznaki w pudełeczkach wsadzić do kieszeni czy trzymać w zamkniętej grabie? Przecież to moment zaszczytu, uhonorowania i chluby, niebotycznej radości, więc koniecznie należałoby przypiąć tą odznakę do klapy i z wypiekami na licach obnosić się z nią po całej sali. Niech łune widzą i zazdroszczą. Poniżej Zbysiu T. oraz Grażynka Au. odbierają pamiątkowe odznaki 
"25 lecia w PTTK". Z fotek widać, że ludziska cieszą się szczerze i będzie to dla Nich fajniasta pamiątka, prawda Zbysiu? No jasne. Współczuję Eugeniuszowi - Prezesowi Oddziału PTTK /dla mnie Geniuchna/, bo chłopina namachał się ręka, napodawał grabuli, naczytał legitymacji. I dla każdego musiał /bo chciał/ mieć perlisty uśmiech. On z natury jest facetem cholernie miłym, pogodnym i wesołym. Ja na Jego miejscu doznałbym szczękościsku od godzinnego szczerzenia siekaczy. Atmosfera była wspaniała. Wszyscy widzowie mocno klaskali i poufale poklepywali odznaczonych. Mnie tam nikt nie chciał poklepać, a tak tego łaknąłem, jak pliszka dżdżu. Cóż, trudno, na "ręczne" wyrazy sympatii trzeba naprawdę sobie zasłużyć.

Także Państwo W, czyli Urszulka i Jerzyk pałuczili odznaki za długoletnią działalność w PTTK.  Ich poklepywano, jak wracali na swoje miejsca przy stole biesiadnym. Bardzo też Ich lubię. Jurek jest moim przeciwieństwem. Spokojny, stateczny, rozważny i rozumny. A ja? Ech...zresztą wszyscy znajomi wiedzą, jaki jestem Crazy.. ale cóś zrobić potrafię.

Ludziska bili brawo i wznosili toasty browarkiem za nominowanych. nie słyszałem zawistnych uszczypliwości wypowiadanych półgębkiem. 
A tak na marginesie. Ewcia z Zegrza, tfu Zgierza, miała pięć przesiadek w drodze do Lubina. Furmanką, autobusem MPK, potem PKS-em i koleją szerokotorową. Kobita chciała i musiała być na tym epokowym wydarzeniu swojego Klubu. Wszyscy Ją za takie zaparcie czy samozaparcie podziwiają. Za takie przywiązanie do Problemu należą się Jej osobne brawa. Przy najbliższej okazji możesz mi Ewciu postawić tyskie albo żywczyka, chłe, chłe. Znowuż wymuszanie z mojej strony. Jestem niepoprawny. Lubin pozdrawia Zegrze! I już dzisiaj zbieraj Ewciu mamonę na 70-lecie, chłe, chłe. A będzie drogo, bo pięcio- sześciodniówkę planujemy uczynić. W tym dwa dni rehabilitacji pod nadzorem korpusu medycznego z pełnym osprzętem do reanimacji.

Lista członków Klubu powiększyła się o nowe osobistości. Dwie nasze przemiłe Koleżanki; Urszulka H. oraz Eluśka K. zostały publicznie wciągnięte na członka /nieładne sformułowanie/ więc na członkinie Klubu. Obopólna radocha i szczęście. Przy najbliższej okazji chyba dziewczyny postawią prezesowi i mnie, Jego przydupasowi, jakiegoś browarka tzw wkupnego, co? To jest prawie wymuszenie, ale live is brutal! I tak to się często  zdarza, że golę browarka na krzywy ryj, jak to się wykwintnie mówi, chłe, chłe.

Po tych wszystkich przemowach i "medalowaniach" wyświetlono film "50 lat Klubu". Wszyscy /zwłaszcza wieloletni klubowicze/ z wielkim rozrzewnieniem oglądali fotki /jeszcze czarno białe/ z początków naszej wspólnej przygody z górami. Potem leciały slajdy /już kolorowe/ i zdjęcia cyfrowe. Pod całość filmu podłożone były piosenki rajdowe, które śpiewaliśmy wszędzie. Na rajdach czy posiadach przy watrze, nie tylko w Strużnicy. A nasza młodzież miała wspaniałą lekcję historii rozwijającego się w Lubinie ruchu turystycznego górskiego, z "Problemem" w roli głównej. To była moja robota /film/ chociaż poszła na marne, bo nowy rzutnik nie był przez nas opanowany i wyświetlał wszystko w formacie 4:3 zamiast panoramę  16:9. Napisy-podpisy /często dowcipne/ pod slajdami były obcięte a głos wydobywał się jakby ze studni. Byłem wściekły i piana toczyła się mi z pyska. Mam pewność, że następnym razem wszystko będzie O.K.
1
I wreszcie przyszedł czas na zaprezentowanie się drugiego zespołu, jakim dysponuje K.G.Problem. Pierwszym jest "Asocjacja Starych Łosi" grająca głównie tzw. smuteczki, piękne poetyckie smuteczki, drugim zespołem jest góralska "Kapela Jaśka spod lasa" którego prowodyrem jest Zbyniu Halikowski. Artysta grafik, muzyk wszechstronny i główny zapiewajło. Facet podziwiany przez wszystkich. Uwielbiany, wręcz pożerany oczami przez kobitki i budzący niekłamaną zazdrość wśród wyliniałych pierdołów bez talentu artystycznego. Przyznaję szczerze, że wśród tych "zawiściaków" też jest moja przezacna osoba, chłe, chłe. Zbyniu, wybacz tą gorzką szczerość, ale znasz mnie i Wiesz, że jestem nieprzeciętnym skurczybykiem. Kapela wykonała wiązankę, co tam wiązankę, wiąchę piosenek góralskich. Nbiezgorzej to wyszło, ale mogłoby być lepiej, gdybyśmy częściej spotykali się na próbach. No i czas najwyższy pomyśleć o zmianie repertuaru, bo ileż można słuchać "Maryna pódźże na siano" czy "Miałam ci ja ładnego ciuliczka", czy ciuraliczka, cóś takiego. Zbyniu już nad tym pracuje.
Sala przyjęła występ górali niskopiennych z aplauzem. Mogę pokusić się chyba nawet o stwierdzenie, że z szaleńczą euforią. Góry za oknem, górale piknie przyodziane i skoczne, góralskie "śpiwonie", robiły atmosferę eteryczną i podniecającą zarazem. Chwalę to sobie, że w tym sukcesie scenicznym jest też i moja cząsteczka udziału. A spocon byłem psełokrutnie , jako zmokła kura stojąca pod rynną w czasie pierońskiej ulewy. /słowa gwarowe/.

Ponieważ na powyższej fotce nie widać zbytnio naszych mordów, a warto bliżej zobaczyć nasze nadobne lica, niżej przedstawiam je w całej krasie. Od lewej: Jaśko grający na dudach zwanych też basetlą lub kontrabasem, obok Zbyniu "Halik" - nasz przywódca stada i główny zapiewajło i aranżer repertuaru, grający na harmonii akordionem zwanej, Koło niego Kacperek grający na rytmicznej ladze z bymbynkiem. Całkiem z prawej Crazy Henry Heniusiem zwany, grający a bardziej "pitoloncy" jako primator na skrzypeckach. Lutniczych. Trzy renty na nie pojszły. Na pierwszym planie Jarecek śpiwający łokrutnie piknie, grający na skrzypkach akordowych. Na poniższym zdjęciu gramy i śpiewamy na krokusowej łące w Dolinie Chochołowskiej. Niektórzy pytają, jacy to z nas górale na dolnośląskiej równinie. Tak pytają nie znający topografii naszego terenu. Bo tu jednak są góry. Wzgórza Dałkowskie i samotna Grzybowa Góra o imponującej wysokości 2170 dcm to jednak góry, chłe, chłe. A Kapela gra. Wszystko wokół gra. Tylko kaska nie gra.

Impreza trwała kilka godzin, ale nie skończyła się o północy. Przeniosła się do naszych apartamentów, gdzie samoistnie, ale wg programu, potworzyliśmy grupy zainteresowań i gaworzyliśmy, rechotaliśmy jeszcze prawie do świtania.
Serdecznie i szczerze podziwiam tych dwóch przeuroczych dinozaurów: Mareczka i Zbysia, którzy pomimo przeciwnoś- ci losu, zwłaszcza zdrowotnościowych, przybyli na półwiecze Swojego Klubu. A, że latka robią swoje, tak i Im bardzo doskwierał nocny ziąb i wilgoć ciągnąca od wody, przenikająca nawet mury. Mareczek miał na sobie ciepłą bieliznę barchanową, na to  wdział koszulę flanelową, polarowy serdak i czerwoną, dubeltową polarkę z kapturem na podbiciu filcowym. Strój uzupełniały kalesony na futrze. Zbyniu, oprócz ciepłego przyodziewku, skołował skądś futro z niedźwiedzia polarnego i tak mógł jakoś, chociaż szczękacjąc zębami, dotrwać do "rozchodu" na kwatery. A Ich Obu opiekunem duchowym był Tadziu, któremu serdecznie za tą robotę dziękuję. Był dla nich matką, ochroniarzem, przewodnikiem i pielęgniarką w jednym. Wspaniały gościu, tak jak i Jego podopieczni. I to jest normalny zwyczaj w Problemie. Ale to jest stara kindersztuba, nie spotykana wśród dzisiejszej młodzieży, A szkoda. Za Zbysiem widać cztery ślepia! Wilcy to czy ki dyjabeł? Nikt tego nie wie.

A tu /foto poniżej/ zebrała się grupa "pajuszczich" po północy. Bożenka, Ela, Ewa, Zbysiu, Edziu i któś tam jeszcze, "darli" się wniebogłosy, "prześpiewując" prawie cały śpiewnik. Echo podwajało ich piosenki, niosąc dźwięki aż pod tamę elektrowni. Odbijało się od kamiennej zapory i ze zwielokrotnioną energią wracało, łomocząc w szyby apartamentów. Ponieważ w świetle latarek widać już było oznaki iprzymrozku srebrzącego nadbrzeżne sitowie, rozgrzewano się energetyzującymi przetworami zbożowymi. "Żytko" i jęczmień browarny z chmielem, przerobione na napój bogów /beer/ pozwalały jakoś dotrwać do brzasku. I takich grupek zainteresowań było kilka, tylko niestety, nie mam ich fotek, bo mi się klisza skończyła.

A noc, krótka noc była cudowna. Po tak intensywnie spędzonym dniu i wieczorze, po tylu atrakcjach i niezapomnianych momentach, człowiek z największą rozkoszą rozprostowywał swój układ kostny na wygodnych łożach. Niestety, moje kojo było pokryte bardzo śliską skórą /jak wcześniej o tym pisałem/, więc jeździłem po nim bez przerwy z prześcieradłem, jak hokeista Putin na lodzie. W dodatku moi wspaniali współlokatorzy przecudnie pochrapywali a któryś /nie zidentyfikowałem który, może ja/wydawał smużyste i przeciągłe tzw. "wiatry". Ech... ale takie jest życie skautów. Prawdziwe życie. I niech się pruderyjne koleżanki nie obruszają, bo czyż one same nigdy nie popiardywały?
Niedzielny poranek przywitał nas słoneczkiem wschodzącym nad lasami o soczystej zieleni, gdzieniegdzie dało się zauważyć jesienne pastele od żółcieni, przez czerwienie aż po brązy i mahonie. Po ćwiczebnym, jak codziennie ekstrawaganckim śniadanku, jedna grupa popędziła na nową kładkę, dopiero tydzień przed naszym przyjazdem oddaną. Metal, szkło i beton. Nowocześnie ale jakże mało romantycznie. Pamiętam dawną kładeczkę rozwieszoną na linach, o chodniku z bierwion sosnowych i poręczach dębowych. Agatka, jako najsłuszniejszej wagi szła przodem, gwarantując swoim przejściem bezpieczne pokonanie tego przęsła takim "cieniasom" /wagowo/ jak Weissowie czy Pawłowowie, chłe, chłe. Kładka nie dała się wprowadzić w rezonansowy balans, niestety. 

Druga grupa, o zainteresowaniach bardziej technicznych, podreptała na zaporę elektrowni. Tama, jak stała 50 lat temu, tak stoi do dzisiaj. i będzie stała jeszcze co najmniej 100 lat. Dobra, niemiecka robota. Jedynie barierki i osprzęt śluz i zasuw były wzorowo odmalowane szarą farbą antykorozyjną "Dulux". Kostka korony tamy także została wymieniona. Oświetlenie także zmieniono na energooszczędne lampy LED. A generatory elektrowni buczały...
Kaniewskie, Tutaje i Adamskie drżeli w rytm drżenia stojanów tych prądotwórczych urządzeń. Ja dziwowałem się, jak to jest, ze prąd z tej elektrowni dociera tyle kilometrów do mojego depilatora, którym sobie depiluję podpasza i inne partie swojej alabastrowej skóry, chłe, chłe. Ale pierdoły wypisuję, cóż, takiego mnie natura stworzyła. To dla relaxu.

Przy pomoście przystani smętnie pływały łabędzie, sposobiąc się do odlotu na południe. Korab wikingów już jest zakonserwowany na zimę i czekać będzie na przyszłoroczną majówkę. Ech, fajnie byłoby tak z tydzień tu porządzić. Moglibyśmy wszystkie zaplanowane tematy zgłębić do dna, a nie tak potraktować je po łebkach, zdawkowo. Jako Zarząd Klubu postanowiliśmy, że 60-lecie będzie pięciodniówką, a lepiej tygodniówką.  Wtedy wejdziemy na wyższy poziom kultury i piwo każdy będzie serwował sobie sam, podchodząc do beczki i "z kija" nalewając odpowiednią dozę do prywatnego kufelka. Oczywiście liczba podejść będzie NIEOGRANICZONA. Tak się stanie, jeżeli będziemy jeszcze w stanie...mhm, mhm.

W oczekiwaniu na podwody wymienialiśmy ostatnie uwagi, adresy, telefony na smarkfony i takie tam. Chociaż od piątku żyliśmy pełnią życia, radośnie spędzając każdą chwilę dnia i nocy, oderwani od monotonii codzienności, to jednak dało się zauważyć, że chwila rozstania wprawia nas w jakąś nostalgię, w oczach wszystkich perliły się maleńkie kropelki smuteczku, głos się momentami łamał. Myślę, że wszyscy byli ogólnie zadowoleni z imprezy Jubileuszu Pięćdziesięciolecia Klubu Górskiego PROBLEM, a malkontentki /podobno były takie, potępiające organizację imprezy w czambuł/ zapraszamy do zorganizowania lepszego spotkania. Obojętnie z jakiej okazji i napisania swoich uwag na nasz adres. Nie będą miały tyle cywilnej odwagi. Na bank!

Ja, jako jeden z członków konklawe organizacyjnego Jubileuszu i potem wykonawca kilku fajnych rzeczy, pragnę serdecznie w imieniu wszystkich zaproszonych uczestników /chyba się ze mną zgodzą/ podziękować przede wszystkim naszemu guru, naszej latarni aleksandr...augustyńskiej, rozświetlającej nam drogę do prawdziwego życia w niespotykanej ferajnie, naszemu Kochanemu Panu Prezesowi Jaśkowi Augustynowi, za wykonanie nieprawdopodobnie  katorżniczej, ponad siły ludzkie, takiej, która się w pale nie mieści przeciętnego zjadacza chleba, pracy, przy realizacji projektu Jubileuszu. Ja też dosyć ciężko zap***łem, ale jak tu się publicznie, kurde - chwalić? Nie przystoi.
Tylko nasze żony wiedzą, jak byliśmy nieznośni przez dwa miesiące. W tym miejscu Lideczce i Elżuni, ja wespół z Jasiem, na kolanach, podając to do wiadomości całemu światu /bo taki jest internet, niestety-stety/ prosimy o wybaczenie i dziękujemy, dziękujemy, dziękujemy za anielską wyrozumiałość. Koniecznie muszę też wspomnieć o dużym wkładzie pracy Damiana, Kacperka i Dominika. O Tadziu już nie będę wspominał, bo On był na każdą naszą prośbę pomocy.  O świcie i północy. Nie spodziewałem się, że Tedi ma takie duże zdolności manualne. Garncarskie to tak, ale znam Go od strony wirtuozerii w rąbaniu bierwion w Strużnicy, dekarstwa i ciesiołki. No i przede wszystkim jako wybitnego gawędziarza-bajarza ludowego, dorównującego swoim gadulstwem tylko Zbyniowi Kościelnemu, chłe, chłe. Spójrzmy jeszcze raz na siebie, zapiszmy sobie to zdjęcie, bo za dwadzieścia lat będziemy wyglądać znacznie mniej młodzieżowo, ale za to bardziej zabytkowo, chłe, chłe. Zarząd serdecznie dziękuje Wszystkim Uczestnikom za wzięcie udziału w Jubileuszu 50-lecia Klubu Górskiego PROBLEM i godne Jego reprezentowanie publiczne. 
Wielkie dzięki składamy Wam !!!

KSIĘGĘ PÓŁWIECZA KLUBU GÓRSKIEGO "PROBLEM" UWAŻAM ZA ZAMKNIĘTĄ. 
ROZPOCZYNAMY DRUGI TOM TEJ NIEBYWAŁEJ SAGI. TAK, SAGI, BO ZAWSZE BYLIŚMY JEDNĄ WIELKĄ RODZINĄ. 
W PROBLEMIE BEZ PROBLEMÓW !

Cały czas możecie podsyłać swoje komentarze o Jubileuszu. Będą one zamieszczone w tym miejscu, bez ingerencji w nadesłany tekst, podpisane imieniem /na życzenie też nazwiskiem/. Piszcie na adres mailowy Klubu zamieszczony w "KONTAKTACH". Odwagi ! To jest bardzo proste. Weźcie przykład z II prezesa Klubu. Łuny siada przy kompie i klepie w klawisze, aż CapsLocki i Shifty wypadają. Szrajbuje, co mu we łbie zaświta. I wychodzi z tego całkiem ładna nowelka. Prawda? Prawda!
Dzięki i do zobaczyska. Czekam na opinie. Chyba sie nie doczekam........................
text C.H.Heniuś - autocenzura z minimalną ingerencją Pana Prezesa, dbającego o jaką taką poprawność oraz szacunek dla wartości.
foto: Crazy Henry - Basia M. - Jurek W. - Dominik Z. 


 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego